Wczoraj otrzymalismy dwie wiadomosci. Pierwsza - nasz przyjaciel Ryszard moze znow prowadzic
www.zeglarz.net, czyli strona bedzie miec z powrotem troskliwego opiekuna, Ryszard bedzie takze kierowal do nas poczte z adresu
zeglarz@zeglarz.net . Druga, mniej przyjemna wiadomosc: telefon satelitarny od Roberta Krasowskiego zamiast dzis dotrzec do nas, jest w San Domingo, i aby DHL przeslalo go dalej musimy zaplacic $240 cla. Ech, jak trzeba to trzeba.
Tomek wracajac z kapitanatu portu spotkal duza grupe turystow, okazalo sie ze sa z Wielkopolski, nie pogadali jednak za duzo, turysci byli, delikatnie ujmujac - bardzo przejeci ze kierowca czeka... hmmm, chyba dopiero przylecieli i nie wiedzieli ze w krajach Ameryki Poludniowej nikomu sie nie spieszy, tak jak w Europie. W Ameryce Poludniowej zycie plynie na zwolnionych obrotach, ulubiony termin to "maniana" (jutro), a kierowca spokojnie chwile poczeka, ma przeciez zaplacone... Szczegolnie tu, na Wyspie Wielkanocnej, gdzie samoloty z turystami przylatuja tylko 2 razy w tygodniu. Szkoda, fajnie by bylo pogadac z Polakami, ale pewnie ich juz nie spotkamy.
Kiedy po poludniu wracalismy na jacht, przyboj byl dosyc duzy, dowiedzielismy sie ze niedawno para zeglarzy z Czech spedzila 2 noce na plazy, z powodu wysokiego przyboju nie mogli dostac sie na swoj jacht. Tomek jednak wyczekal na "okienko", krecilismy sie na wolnych obrotach silnika tuz przy wyjsciu z malutkiego portu i kiedy stado wielkich, zalamujacych sie fal przelecialo nad rafa, kapitan dodal gazu i bezpiecznie przeskoczylismy przez krawedz rafy, wyskakujac w powietrze, i twardo opadajac, tylko na ostatniej duzej fali. Gdyby nie to ze trzymalam w uscisku Wacka - dla jego bezpieczenstwa, a w plecaku mialam laptopa i aparat fotograficzny, to chyba bawilaby mnie ta zabawa z falami i ryzyko wyladowania w wodzie. Z tych fal ciesza sie tylko surferzy, ktorych bylo pelno, i trzeba bylo uwazac zeby nie najechac na ktoregos pontonem.